Koszmary graczy na ekranach kin. Filmowe adaptacje gier wideo
Żeby zrozumieć fenomen koszmarnych filmów powstających na podstawie gier wideo, musimy uwzględnić kilka aspektów, z których nie wszystkie są oczywiste na pierwszy rzut oka. Filmów powstałych na bazie jakiegoś materiału źródłowego są przecież tysiące, a wiele z nich jest naprawdę dobrych. Wystarczy spojrzeć na Władcę Pierścieni, będącego adaptacją prozy Tolkiena, czy Nietykalnych z 2011 roku, których historia opiera się na faktach. Dlaczego nie da się tak z grami?
Ekranizacja gry wideo - co jest nie tak?
Najłatwiej będzie chyba zacząć od kwestii fabuły. Większość gier opowiada jakąś historię, filmy też opowiadają historię, w czym jest problem? Przede wszystkim z rolą fabuły w obu tych dziełach, która jest zupełnie inna. W grze jesteśmy uczestnikami fabuły. Nasze działania mają na nią jakiś wpływ, mniejszy lub większy, ale jednak. Gdy kierujemy jakąś postacią, przeżywamy wraz z nią pewne wydarzenia, automatycznie wyobrażamy sobie, co ona w danym momentach myśli i czuje. To właśnie jest immersja. I to dzięki niej czujemy emocjonalną więź z bohaterem oraz wydarzeniami, które go dotykają.
W filmach wygląda to troszeczkę inaczej. Jasne, nadal mamy element wczuwania się w sytuację bohaterów, patrzymy na ich przeżycia, wzloty i upadki, kibicujemy im. Tak. Ale jesteśmy tylko obserwatorami. Nie uczestniczymy w tych wydarzeniach. Patrzymy na nie czyimiś oczami, z jakiejś konkretnej perspektywy, ale nie bierzemy w nich w żaden sposób udziału. Nasza emocjonalna więź z bohaterami nie jest tak silna, jak ta, którą wypracowujemy podczas wielu godzin gry.
Jaki ma to wpływ na odbiór fabuły? Gigantyczny. Im większa więź emocjonalna i nasze zaangażowanie w wydarzenia, tym mniej trzeba, by nas porwać. Brzmi to paradoksalnie, ale spójrzmy na adaptacje gier akcji. Weźmy na przykład film House of the Dead, który jest ekranizacją gry o tym samym tytule. Tutaj reżyser bardzo dokładnie przeniósł wydarzenia z gry na ekran kina. Grę uwielbialiśmy, filmu nie da się oglądać. To się po prostu nie mogło udać.
Kreacja świata
Wykreowanie świata to coś, na co gra zazwyczaj ma kilka lub kilkanaście godzin. Czasami poznajemy go wręcz przez całą rozgrywkę trwającą kilkadziesiąt godzin, dzięki czemu poziom naszego zrozumienia owego świata jest znacznie większy, niż jakikolwiek film będzie w stanie wypracować. Jasne, w filmie można w ciągu 15 minut pokazać więcej wydarzeń niż podczas 15 minut gry, ale to nie sprawi, że poczujemy się częścią uniwersum, w którym toczy się akcja.
O tym właśnie najwyraźniej zapomnieli twórcy filmu Warcraft z 2016 roku, który może złym filmem nie był… ale dobrym też nie. Tak naprawdę bawić się przy nim mogli tylko ci, którzy ze światem World of Warcraft są doskonale zaznajomieni po dziesiątkach godzin spędzonych w grach z uniwersum Blizzarda. Problemem tej produkcji z perspektywy zwykłego widza była totalnie niespójna fabuła, płytkie postaci pozbawione jakiejkolwiek dynamiki, zwroty akcji, które wydawały się nie mieć żadnego sensu… Oczywiście to wszystko było nieco bardziej zrozumiałe dla kogoś, kto świat Warcrafta zna od podszewki i nie dezorientują go dziesiątki nazwisk i miejsc, którymi zarzucani jesteśmy nieustannie od pierwszych do ostatnich minut filmu. Zabrakło tu czegoś, co sprawiłoby, że widzowie poczuliby się emocjonalnie związani z tym, co się dzieje na ekranie - wykreowania i wprowadzenia do świata.
Grupa docelowa
Problemem dotyczących niemal wszystkich filmów powstałych na podstawie gier wideo jest grupa docelowa. Mam wrażenie, że twórcy nie bardzo wiedzą, do kogo tak naprawdę chcą skierować swoje filmy, więc w efekcie są one… dla nikogo. Próbując stworzyć coś, co zainteresuje zarówno graczy, jak i widza, który z grami ma niewiele wspólnego, często niestety powstaje coś z bardzo dużą ilością niekoniecznie uzasadnionych fabularnie easter eggów z danej gry oraz postaciami, które wyglądem i imieniem przypominają te z pierwowzoru, ale nie zgadza się cała reszta. Świat, klimat, historia, przesłanie. Otrzymujemy słaby film z nędznie przeniesionymi motywami z gry, który pokazuje sztampową, przewidywalną do bólu historyjkę, którą może przełknęłyby dzieci przed 12 rokiem życia. A może nawet one nie dałyby rady.
Uwe Boll
Mówiąc o adaptacjach gier wideo nie sposób nie wspomnieć o Uwe Bollu. Jest to niemiecki reżyser, dzięki któremu filmowe adaptacje gier dostały znaczek produkcji wyjątkowo beznadziejnych, stworzyły krzywdzący stereotyp samych gier, jawiących się jako bezmyślne, pełne bezsensownej przemocy i seksistowskich treści wytwory złych producentów, którzy chcą zrobić dzieciom wodę z mózgu. Nie muszę chyba dodawać, jak to się przełożyło na wizerunek graczy, który latami był przez media przedstawiany w taki sposób, że jeśli rodzice trafili na takowy materiał, mogliśmy się przywitać ze kilkutygodniowym szlabanem na komputer. Dzięki, Uwe!
Wracając do twórczości wyżej wspomnianego reżysera, Boll jest odpowiedzialny za stworzenie takich cudownych filmów jak House of the Dead, Postal, koszmarnie nudny Far Cry, Alone in the Dark (uznane za profanację przez fanów pierwowzoru), serii Dungeon Siege, Bloodrayne oraz Rampage. Było tego więcej, ale nie będę wymieniać wszystkich tych dzieł. Chodzi tylko o to, by przybliżyć Wam skalę.
Wyżej wspomniane filmy przyniosły Uwe Bollowi opinię najgorszego reżysera na świecie, za którego uważa go wielu graczy. I trudno odmówić im racji. Można pokusić się o stwierdzenie, że wszystkie filmy niemieckiego reżysera były złe. Można natomiast stworzyć ich podział na takie, które potrafią dostarczyć pewnej rozrywki na imprezie z odpowiednimi ilościami alkoholu oraz takie, które nie nadają się nawet do tego. Jednakże ja nie podejmę się próby stworzenia takiego podziału. To zdecydowanie ponad moje siły.
Czy wszystkie filmy na podstawie gier są złe?
Odpowiedź brzmi - nie. Niektóre rzeczywiście są koszmarne, jak co ciekawsze perełki stworzone przez pana, któremu poświęciłam trzy powyższe akapity. Ale inne są… ok. Nie nazwałabym ich filmami dobrymi, ale są w porządku. Da się je oglądać. Mam tu na myśli stan, w którym z umiarkowanym zainteresowaniem obserwujesz, co się dzieje na ekranie, nie krzywisz się co chwila ze zniesmaczenia i nie czujesz potrzeby spoglądania na zegarek co 2 minuty. Nie są to dzieła wybitne, ale umiarkowanie przyjemne “oglądadła”.
Dla mnie przykładem takiego filmu jest Prince of Persia: The Sands of Time. W rolę księcia wcielił się tam Jake Gyllenhaal, jego ekranową partnerkę zagrała Gemma Arterton, a głównego złego odegrał Ben Kingsley. Który na początku wydaje się być dobry. A raczej wydawałby się. Gdyby nie grał go Ben Kingsley.
Film został stworzony na podstawie gry Ubisoftu z 1998 roku, która niebawem ma się doczekać swojego remake’u. Nakręcony 10 lat temu Książę Persji wyszedł ze stajni Disneya i widać to na każdym kroku. Opowiedziana historia jest dość sztampową hollywoodzką bajką, z odpowiednią dozą powagi, żarcików, skakania pod dachach oraz walk na miecze i topory. Mamy momenty jako takiej grozy, wzruszenia, śmiechu i generalnie bawimy się przy tym całkiem nieźle. Fabuła została mocno zmieniona względem pierwowzoru, ale to właśnie ten dobry przykład przełożenia gry na film. Gdyby cały tytuł opierał się na walkach ze zmienionymi w piaskowe potwory ludźmi, prawdopodobnie nie dałoby się tego oglądać dłużej niż 15 minut.
Książę Persji nie jest filmem wybitnym, ale według mnie można go obejrzeć w ramach lekkiej rozrywki w zimowy wieczór i nie czuć zażenowania na każdym kroku, jak ma to miejsce w wielu innych przypadkach adaptacji gier wideo. I takich filmów znajdzie się kilka, jeśli chodzi o ekranizacje gier.
Być może w przyszłości czeka nas poprawa tego stanu rzeczy. Sony ostatnimi czasy wzięło się za ekranizację swoich flagowych tytułów. Najbliższym z nich będzie Uncharted, który ma wejść na ekrany kin w lipcu 2021. W głównego bohatera wcieli się Tom Holland, którego kojarzymy jako marvelowskiego Spider-mana, a towarzyszyć mu będą między innymi Mark Wahlberg i Antonio Banderas. Nie byłby to pierwszy kiepski film na podstawie gry z dobrą obsadą… Ale bądźmy dobrej myśli. Jest szansa, że Sony wie, co robi. Zwłaszcza że równolegle powstaje serial HBO na podstawie gry The Last of Us, a w planach są ekranizacje God of War, Horizon Zero Down oraz Days Gone. Czy którychś z nich okaże się być tym pierwszym prawdziwie dobrym filmem na podstawie gry? Zobaczymy. Ja mam ogromną nadzieję, że tak właśnie będzie. A przynajmniej, że Sony się nie skompromituje. Oby.